Orwell 1984 musi przerażać. Szczur przykładany do twarzy jest wstrząsający. Ale to tylko chwilowa odraza. Dla mnie o wiele bardziej nieznośna jest myśl, że w świecie Orwell’a nie można nikomu zaufać. Stary portier, który wygląda na poczciwca też jest agentem okrutnego Ministerstwa Miłości. Znikąd pomocy. I to jest najgorsza wizja, która mi pozostała po lekturze tego dzieła.
Na Orwella w wersji soft przepis jest taki. Zakładasz fundację imieniem Obrony Dupy Maryni. Lub też Fundacji Czegokolwiek. I zostajesz niepokornym wobec władzy. Piszesz teksty, które są oczywiste, ale zgrabnie podane. Trochę wojujące, trochę łagodne, czasami stawiasz okoniem do swoich. W szczególnie ważnych medialnie momentach, jako niezależny bloger w sprytny sposób robisz niezrozumiałe wolty, które sieją zamęt w głowach. Kryjesz się z tym perfidnie. Ale robisz poczciwą minę. Robisz właśnie za tego poczciwego portiera z „Roku 1984”, który wzbudza zaufanie kochanków. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wiedział, jak po nicku blogerskim znaleźć w KRS-ie wpis nazwy fundacji, której jesteś prezesem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie weryfikował jaki urząd publiczny robi ci przelewy i za co. Zbrodnia po prostu doskonała na umysłowej tkance ludzkiej.
Ale i tak prawda jest ciekawsza niż fałsz.
A oliwa jest sprawiedliwa i na wierzch wypływa.
Warto było skudlić się?